Pamiętam dzieciństwo spędzone na wsi u dziadków. Na żniwa jechaliśmy wozem zaprzężonym w dwa konie. Do wozu przyczepiona była jeszcze stara kosiarka listwowa na żelaznych kołach. Dziwna machina z niezwykle interesującym siedziskiem – dużym okrągłym, wyprofilowanym plackiem idealnie pasującym do pośladków przymocowanym na hartowanej płozie, która działała jak płoza resorowa amortyzując wszelkie nierówności, których było przecież sporo na łące. Godzinami bujaliśmy się na tym siedzeniu wraz z braćmi i kuzynami dopóki nie przepędził nas dziadek udając srogość i stanowczość w głosie. W rzeczywistości chodziło mu tylko o to, by żaden z nas się nie zranił na ostrych jak brzytwa nożach listwy kosiarki. Kto wówczas myślał o BHP na wsi? Kto myśli dzisiaj?
Pamiętam także wczesne papierówki – małe, żółto-zielone jabłka, najczęściej robaczywe, które ścieliły się gęsto na poboczach. Przy nich przystawały konie. My skakaliśmy z wozu by zebrać trochę najmniej robaczywych i znużyć w ich soczystym miąższu zęby. Ale dziadka cierpliwość się szybko kończyła. Po kilkunastu sekundach machnięciem bata przypominał koniom o ich obowiązkach i nie zważając na nas z wolna ruszał. Tyle frajdy sprawiała nam pogoń za wozem i wskakiwanie nań w biegu. Zapamiętałem minę babci, która stanowczo nakazywała dziadkowi zatrzymać konie, żebyśmy nie musieli wspinać się na jadący wóz co było pewnym utrudnieniem. Oczywiście dziadek udawał, że wstrzymuje konie i z nieukrywaną radością oglądał się do tyłu obserwując gromadkę dzieciaków, które prześcigały się które pierwsze wskoczy
. Zapach papierówek – wczesnych jabłek – po długiej przerwie zimowej jest absolutnie unikalny. Nie do pomylenia z niczym innym. Żadne inne jabłko tak nie pachnie i nie smakuje jak papierówka z przydrożnej jabłoni. Oprócz jabłek były też czereśnie. Majestatyczne czereśniowe drzewa, dla których nie była groźna żadna wichura ani żaden szkodnik – typu mszyca. Drzewa nie do pokonania – przynajmniej tak uważałem – z wysokimi pniami, na które trudno było się wspiąć. Ale kiedy znalazłeś się w ich koronie o odpowiedniej porze roku wówczas uczta wydawała się nie mieć końca. Ucztowaliśmy my i kilka tysięcy jazgoczących szpaków.
Skąd się wzięły te drzewa przy drogach? Wtedy się nie zastanawiałem. Dzisiaj wiem, że zasadziła je troskliwa ręka człowieka, który wiedział, że on sam oraz jego zwierzęta lepiej czują się w otoczeniu drzew i ich owoców.
Pewnego dnia czereśnie zostały wycięte. Wszystkie co do jednej. Pniaki zasypano ziemią, żeby nikt się nie spostrzegł. Nie było to jedno drzewo ale kilkadziesiąt potężnych drzew rosnących w pasie drogowym. Nie została po nich nawet gałązka – przepadły bez śladu. Nikt się nie upomniał. Nie upomniałem się także ja. Plotka głosi, że przyjechał jakiś obcokrajowiec, który zaproponował po sto pięćdziesiąt złotych za czereśniowy pień. Podobno z czerwonego drewna drzew czereśniowego robi się ładne meble i bardzo drogie podłogi. Jabłonie miały więcej szczęście. Tylko co jakiś czas ktoś wycina te suche, umierające. Jednak nowych nie sadzi nikt. Ja też nie.
Współczesne podejście do drzew owocowych ma charakter typowo komercyjny. Drzewo rośnie dopóki owocuje. Kiedy przestaje traci rację bytu. A gdyby potraktować drzewa owocowe tak, jak kiedyś. Sto lat temu ludzie potrafili w nich dostrzec coś więcej niż tylko karłowate roślinki karmione rytualnie chemią po to, by dawały jak największe, jak najładniejsze i wolne od robaków owoce. Drzewo kiedyś było przyjacielem człowieka. Może warto do tego wrócić. Czymże jest tuja czy inny ozdobny krzaczek w porównaniu z dorosłą jabłonią czy gruszą?