Niszczenie cmentarzysk jest jednym z etapów podbojów. Od najdawniejszych czasów jedne plemiona zwycięzców bezcześciły miejsca pochówku ludów podbitych, by tym symbolicznym aktem przypieczętować swój triumf. Wydawałoby się, że ów pierwotny mechanizm przetrwał tylko w podręcznikach do antropologii kulturowej. Nic bardziej mylnego.
Grabież i dewastacje poniemieckich nekropolii na Ziemiach Zachodnich rozpoczęły się tuż po zakończeniu działań wojennych. Zaczęło się od wyrywania tablic epitafijnych oraz od niszczenia rzeźb. Wywożono je do centralnej Polski lub przerabiano na nowe nagrobki (do dzisiaj w niektórych domach prywatnych można spotkać rzeźbioną figurę z piaskowca płaczącego putto w pozycji klęczącej – najbardziej typowy motyw symboliki cmentarnej).
Niszczenie poniemieckich cmentarzy odbywało się w biały dzień. Złodzieje nie musieli się ukrywać, wszak okradano groby niemieckie – a Niemcy w opinii społecznej, w okresie tuż powojennym, byli uosobieniem najgorszego zła. Taka dewastacja była zatem kontynuacją wojny ze złem ale na innym gruncie. Z dala od frontowego zgiełku, w zadrzewionych nekropoliach trwała cicha walka. Ofiarami padały w pierwszej kolejności najbardziej reprezentacyjne nagrobki. Najcenniejsze. Czyli nie chodziło tylko o rytuał zniszczenia, po którym miał nastąpić kulturowy katharsis ale o grabież z pobudek ekonomicznych, gdzie ideologia walki ze złymi Niemcami była tylko przykrywką.
Ile granitowych płyt nagrobnych zostało pociętych na parapety, na obudowy kominków? Ile marmurowych płycin epitafijnych przeszlifowano i ozdobiono nazwiskami oraz datami zgonu nowych właścicieli grobów? Trudno to dziś dokładnie ustalić. Jedno jednak wymaga głębszej analizy i naukowego opracowania – to, w jaki sposób bogobojny naród tak łatwo unieważnił religijne tabu, szacunek i strach przed Krucyfiksem, nawet gdy ozdobiony został epitafium w obcym, znienawidzonym języku. Wszak były to krzyże tego samego Boga.