Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, że otaczające nas elementy architektury były świadkami przełomowych wydarzeń w rozwoju cywilizacji europejskiej. Tak jest w przypadku zrujnowanej bramy folwarcznej. Obecnie używanej jako brama dojazdowa do prywatnych posesji. Pozbawiona korony i sterczyn bocznych niszczeje systematycznie. Konserwator zabytków właściwy dla tego rejonu prawdopodobnie nie ma pojęcia o jej istnieniu. Jej los wydaje się być przesądzony. Ale wróćmy do początku.
Jest rok 1791 r. Minęły zimowe mrozy. W ciepłych dniach wiosny uwijają się pszczoły, wygłodniałe po zimowym letargu, poszukując pierwszych kwiatów. Rozpoczynają pracę murarze. Zbijają szablon z grubych sosnowych dech, po to by móc wymurować łuk bramy. 3 maja wykopano doły, w których ułożono solidne głazy polne pod fundamenty. Kilka dni później ktoś opowiadał o plotce, że w Polsce Sejm Czteroletni uchwalił Konstytucję. Jak potraktować poważnie pogłoski o wolnych wyborach, demokracjach szlacheckich itp. kiedy człowiek nawet w domu musi ukrywać się przed grubą małżonką, której niezawodny policyjno-opresyjny nos wyczuje z pięciu metrów nie tylko zapach alkoholu ale także określi jego stężenie oraz ilość wypitego piwa? Psu na budę z taką wolnością – mówią murarze, despotycznie poganiając pomocników, którzy w drewnianych kastach nieporadnie wyrabiają kilka miesięcy wcześniej zlasowane ciasto wapienne, mieszając je z piaskiem i wodą. Na budowie nie ma demokracji. Na budowie jest pan i jego niewolnik.
Kilka tygodni później, pochylony nad partyturą Czarodziejskiego fletu Wolfgang Amadeus Mozart odpieczętowuje zalakowany list, który poprzedniego dnia przyniósł lokaj. Brak podpisu i odcisku pieczęci herbowej w czerwonym laku – wysłany przez Anonima. Dziwna sprawa. Okazało się, że to zlecenie napisania Requiem po śmierci żony. Zaintrygowany geniusz świata muzyki podejmuje się wykonania dzieła, żądając niebotycznego honorarium, które – o dziwo – zostaje mu w całości wypłacane. Rozpoczyna pracę, spieszy się jakby przeczuwając zbliżającą się śmierć. Jeszcze nie wie, że nie ukończy pracy na Requiem.
Na budowie życie wydaje się toczyć innym tempem. Z dala od rozpalonej do czerwoności politycznymi zawieruchami Europie, przez którą przetacza się właśnie fala wolnościowa. Siedemnastego dnia lipca nasi murarze skończyli budowanie ceglanych słupów i przygotowują się do ustawienia i wypoziomowania szablonu łuku światła bramy. Źle ustawiony szalunek wysuwa się nieuważnemu pomocnikowi i miażdży kciuk jednego z murarzy. W tej samej chwili w oddalonym o prawie 1300 km Paryżu na Polu Marsowym dokonuje się masakra uczestników demonstracji republikańskiej. Rewolucja zbiera kolejne krwawe żniwo. Jest gorące czerwcowe przedpołudnie. Rzuciwszy kilka obelg w kierunku żółtodzioba murarz gasi ból kilkoma sążnistymi łykami zimnego piwa z blaszanej kanki i pracuje dalej. Kto by się przejmował siniejącym paznokciem. Za rok odrośnie nowy.
Wykończenie tynkiem. Kolejne warstwy białej powłoki nanoszono i zacierano przy użyciu drewnianych pac. Trochę starań wymagało wykonanie ciągnionego gzymsu. Tu przydał się wycięty szablon z deski oraz szalunek przytwierdzony do ściany. Wmurowanie tablicy imiennej. Swoje dzieło ukończyli misternie sztukując datę w naczółku bramy – 1791.
14 grudnia 1793 roku, w małym zamku hrabiego von Walsegga, nieopodal Wiednia miało miejsce pierwsze wykonanie Requiem d-moll Mozarta – jego największego choć nieukończonego dzieła. Wykonanie post mortem, ku jego chwale i ad maiorem Dei gloriam. Echo Agnus Dei jeszcze mieszało się z milczącym zachwytem grupki szlachetnie urodzonych słuchaczy, gdy jeden z kawalerów uniesiony euforią miał powiedzieć „Nie napisał tego Mozart – nich tak będzie, ale ten kto to napisał musiał być Mozartem”.
Nasi murarze grudniowy wieczór 1791 r. spędzali jak zwykle o tej porze roku. Mocząc sumiaste wąsy w kieliszkach z gorzałką w pobliskim szynku, w świetle świec szukali szczęścia w kartach i objęciach uśmiechniętej cycatej barmanki, od której czuć było charakterystyczną kwaśną woń potu. Rok miał się ku końcowi.